Wypiłem przeterminowane piwo i pojechałem na ryby

Wypiłem przeterminowane piwo i pojechałem na ryby…

Uważam się za piwnego smakosza. Dam radę wypić każde, ale nie każde z równie odczuwalną przyjemnością. Macie podobnie, czy wszystko wam jedno co wysikacie? Nie czarujmy się, są piwa smaczne i są piwa mniej smaczne. Ja gustuję przede wszystkim w rzemieślniczych i tzw. regionalnych, czyli oględnie ujmując w piwach produkowanych przez browary niewielkie i małe. Nie wiem jak oni to robią, ale każde z nich trąci inną nutą. Wytrawny piwosz sięga po różne, za każdym razem delektując się czymś nowym w gębie. Cmoka, ocenia, mruczy pod nosem, oblizuje piankę z wąsa (o ile wcześniej sobie go zapuścił/zapuściła). Niemal rytuał. Co najciekawsze, takiego piwa zazwyczaj nie idzie wypić dużo. Jakby owi rzemieślnicy i regionaliści nie chcieli zarobić więcej grosza niż zarabiają. Jedna czy dwie buteleczki potrafią zaspokoić głód na alkohol nawet u wytrawnego piwosza. Do czego jednak dążę w swym wywodzie…

Otóż w mojej głowie zrodziło się podejrzenie, że owe piwka z małych browarów, hmmm, chyba oduczyły mnie picia piwa! Bo nie wiem jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż piwo „Kmicic”, stworzone przez browar „Wąsosz”, stało w mojej lodówce tak nieprzyzwoity okres czasu, że aż przeterminowało się… Zgroza! Tak przechodzi się do legendy. Tylko cichutko proszę, nikt nie powinien się dowiedzieć. Zostałbym wyśmiany, wyzwany od dziadów, trafiłbym do anegdot opowiadanych przy ognisku.
Fakt zostaje faktem – otworzyłem lodówkę z radosnym planem wieczornego łyknięcia piwka, sięgnąłem po butelkę… Niepotrzebnie chyba obracałem ją w dłoniach, bo niefortunnie trafiłem na datę ważności i mina mi zrzedła. W kalendarzu grudzień, a na etykiecie stało jak byk: Najlepiej spożyć przed 21/09/2021. Przestarzałe o trzy miesiące.

Zasięgnąłem opinii kolegów na fejsie, radzili wypić, więc cóż… Raz się żyje.

Kapselek, szklaneczka, miły dla ucha szum, pianka. Spróbowałem, pocmokałem, na wąsie coś osiadło. Normalne piwko, luzik. Smaku nie będę potrafił opisać, wybaczcie. Nie mam też pojęcia, jak rozpoznać kubkami smakowymi przeterminowany napój chmielowy. Skoro wszystko OK, to włączyłem jakiś film i to piwko z dużą przyjemnością po prostu wypiłem…

Następnego dnia wstałem wcześnie rano. Rześki i gotowy do wszelkich działań.
Zadzwonił kumpel.
– Dobra pogoda. Jedziemy gdzieś? – spytał bez zbędnych wstępów.
– Jedziemy – nie myślałem nawet sekundy – Daj mi z pół godzinki na ogarnięcie.

Z 40 minut później pruliśmy autkiem w kierunku znanej nam zaporówki. Szczęśliwie nie trafiliśmy na żadne roboty drogowe, korki też nas oszczędziły. Po całkiem przyjemnej, prawie dwugodzinnej podróży uprzyjemnianej dyskusjami o tym i owym, zaparkowaliśmy niemal przy samym brzegu zbiornika.
– Czuję dzisiaj moc – rzekłem do kolegi, wskakując w spodniobuty. Rozpierał mnie wręcz nienaturalny optymizm – Coś mi mówi, że połowimy.
– Byle nie tak jak ostatnio – powątpiewał towarzysz wypadu.
– Dziś będzie inaczej – powiedziałem z przekonaniem, ująłem w dłoń wędkę i ruszyłem do wody.

Niespodzianka dla czytelnika – zestaw błystek w super cenie – kliknij i zobacz!

Łowienie na spinning w grudniu

Grudzień, kalendarzowo całkiem już zaawansowany początek zimy, choć kompletnie bez śniegu i mrozów. Spojrzałem w niebo. Jedna wielka chmura, ale nie z tych deszczowych. Szaro, jesiennie, wszystko otulone gęstą mgłą opadającą ku wodzie. Mimo wszystko w powietrzu nie czuło się zimna godnego tej grudniowej pory. Zapowiadało się na całkiem ciepły dzień. Jakby natura pomyliła pory roku i wolała pozostać tak mniej więcej w październiku. No cóż, przynajmniej dało się jeszcze spokojnie połowić.

Przemaszerowałem płaskim, piaszczystym brzegiem i bez macania dna władowałem się do wody. Miejscówka doskonale już znana, szkoda czasu na jakieś ceregiele. Poczułem standardowy chłodek na nogach, ciśnienie zlikwidowało luz w kaloszach.

Zatrzymałem się na moment. Raptem zapragnąłem czegoś kompletnie nie na miejscu. Wyjąłem z kieszeni całkiem już wiekowy odtwarzacz mp3, założyłem słuchawki, wcisnąłem „play”. Ryby i muzyka. To jest to! Dziwny pomysł, przyznaję.
Final Selection – Static City (do posłuchania tutaj)

Woda, mgła, lekko chwiejące się trzciny i nie pasująca do okoliczności muzyka. Czyli wszystko tak jak trzeba. Do boju!
Optymizm wręcz mnie otumaniał. Odpiąłem obrotówkę z haka, machnąłem kijaszkiem. Błystka poszybowała nisko nad wodą, lądując tuż przed zwartym szpalerem trzcin.

Wykonałem ledwie dwa obroty korbką, a tu nagle jak coś nie przypieprzyło!… Rozbryzg wody, wygięty kij. Wow, cóż za początek! Cóż za proroczy umysł!

Takie akcje na samym wstępie to ja rozumiem! Zajazgotał hamulec, dokręciłem lekko, bo coś za łatwo ubywało plecionki ze szpuli. Mocne rytmiczne szarpnięcia wskazywały na porządną sztukę. Poszła w lewo, zawróciła i obrała przeciwny kierunek. Cisnęła w stronę brzegu. Trochę nielogicznie, ale trudno postawić się na jej miejscu. Może miała jakiś plan. Jednak nie miała, bo po chwili najwyraźniej skapowała co robi, zawróciła i ruszyła na otwartą wodę. Mimo wszystko metr po metrze odzyskiwałem inicjatywę. Jeśli kumpel coś do mnie mówił, gdzieś tam z tyłu za plecami, to nie słyszałem. Hol w rytm muzyki, niekiepski klimacik. Byłem tylko ja, ryba i muzyka. Świat nie istniał. Wygięta wędka, pulsująca w dłoniach moc, a w uszach elektroniczny beat z nostalgicznym zabarwieniem. Co za jazda! Próbowaliście kiedyś? Nie? Ja też! Naprawdę idiotyczny odpał.

Ryba próbowała sponiewierać wędkę, jednak amortyzacja robiła swoje. Nadal nie wiedziałem z czym mam do czynienia. Sum? Obserwowałem niknącą w wodzie białą plecionkę. Zaczynała właśnie uciekać w górę, już wiedziałem co to oznacza. Eksplozja na powierzchni, dwadzieścia metrów ode mnie, a chwilę później z głębin ku niebu wyskoczył emerytowany szczupak. Zatrzepotał łbem i z potężnym pluskiem spadł z powrotem do wody. Gdyby nawet chciał uczynić coś innego, to i tak nie mógł. Rozumiecie, grawitacja, te sprawy. Udało się zachować kontakt.

Zacząłem delikatnie pompować. Jednocześnie myślałem jak go podebrać. Stałem do pasa w wodzie, spory kawał od brzegu, a niewielki podbierak wiszący na plecach zdecydowanie nie został stworzony do usidlenia ryby tych rozmiarów. Obejrzałem się za kumplem. Kilka metrów dalej mocował się z rybą! Kiedy? Co? Jak? Jego zdobycz wirowała już w okolicach wyciągniętej dłoni. Czyli trzeba sobie jakoś poradzić w pojedynkę. Moje szczupaczysko pokazało się na lekko zmarszczonej tafli wody, nie więcej jak trzy metry od moich nóg. Bestia w tym momencie zachowywała stoicki spokój. Nie wiem czy fakt ten uspokoił mnie czy może jednak zaniepokoił. Podciągnąłem jeszcze z dwa metry, już bez zwijania. Wyciągnąłem lewą dłoń… Jak nie pier…e! Trzepnęła ogonem, woda chlusnęła mi prosto w twarz, słuchawki spadły z uszu. Nagła cisza aż zbiła mnie z tropu. Odjazd, gwizd hamulca i kolejna świeca. Tym razem wściekłe walenie łbem na boki przyniosło rybie wymarzony efekt. Luz na lince, oburzony szczupak gdzieś tam oddalający się w toni…

Rach ciach i po ptokach. Ściągnąłem linkę, o dziwo błystka niezmiennie wisiała na końcu. Obejrzałem ją, dwa groty kotwicy lekko odgięte. Po prostu wypiął się. Trudno, bywa i tak. Wytarłem twarz wierzchem rękawa, z rezygnacją odsapnąłem. Kolega w międzyczasie zdążył wyholować ładnego zębatego. Kątem oka zobaczyłem jak zwraca mu wolność. Mimo wszystko uśmiechnąłem się pod nosem. Ledwie zaczęliśmy, a za nami taka dawka akcji. Podobne dni nie są w wędkarstwie chlebem powszednim. Zwykle trzeba swoje wychodzić i wymachać, aż do bólu nóg i ramion, a nie tak na bezczela jak my dzisiaj…

Błystki obrotowe łowne przez cały rok

Ta obrotówka zaliczyła już swoją wielką chwilę. Sięgnąłem do kieszeni po pudełko. Wygrzebałem inną blaszkę, powołując do broni flagowca (aaa, zapomniałbym: „relacja zawiera lokowanie produktu”).
– Szkoda tego twojego – usłyszałem zza pleców – Piękna sztuka.
– To nic – odparłem spokojnie – Złowię innego.

Pyszałkowata postawa wymieszana z nienaturalnym optymizmem powinna dać mi do myślenia. Na razie jednak nie kojarzyłem powiązań i faktów.

Minąłem wysunięty w wodę pas trzcin i skręciłem na prawo, w kierunku dużej zatoki wżynającej się w ląd. Obrałem sobie stanowisko tuż przy zżółkłych badylach. Leciutko szeleściły za plecami, a przed sobą miałem otwartą, całkiem szeroką połać wody. Błystka poszybowała w stronę środka. Prowadziłem ją wolno, tuż nad dnem. Kilka ściągnięć nie przyniosło jednak żadnego efektu.

Coś mi nie grało. Acha, no tak. Muzyka nie grała. Musiałem chwilę pogrzebać w spodniobutach, słuchawki wpadły gdzieś do środka. Po kablu ciągnącym od urządzenia schowanego w kieszeni dotarłem w końcu do słuchaweczek. Ukryły się prawie w nogawce, czyli wiecie gdzie mniej więcej. Założyłem na uszy. Muzyczka nieprzerwanie grała. Trochę zmienił się klimat. Od pierwszych dźwięków rozpoznałem jedną z moich ulubionych kapel – Tides From Nebula. Leciał ten kawałek. OK, zatem do boju!

Nie rezygnowałem z flagowca. Dał mi już tyle ryb, że zasługiwał na kolejne rzuty. Zanim mózg zdążył przekazać rękom polecenie wykonania rzutu przed siebie, jego inna cząstka przekazała „kątowi oka” gwałtowny rozbryzg wody nieco z lewej. Ocho! Pan Bolesław w akcji. Blaszka natychmiast poleciała w tamtą stronę.

Dwa obroty… Bummm! Osz w mordę! No nie dadzą spokojnie porzucać. Nie żebym narzekał, jedynie stwierdziłem dziwny fakt. Znowu gwizd z kołowrotka, wygięty kij, a potem wręcz tępy opór ciągnący w bok. Ponownie przykręciłem hamulec, plecionkę miałem mocną. Za mną trzciny, na wprost otwarta woda zatoki, na niebie szaruga, biała linka przecina wodę, gdzieś tam duża ryba, w uszach gitarowa muzyka. Tego dnia nie dało się zaliczyć do normalnych. Nie żebym narzekał…

Boleń, bo nie mogła to być inna ryba, nie w tym miejscu, stawiał opór silny, ale z wolna słabnący. Co kilka sekund dystans między nami zmniejszał się, aż w końcu go zobaczyłem. Zawirował przy powierzchni swym mięsistym cielskiem, wachlował jeszcze ogonem, walczył do końca. Z płetwą grzbietową wystającą z wody zainicjował krótki nawrót, niepełny młynek i nagle poddał się. Wolniutko przyciągnąłem go do siebie, sunął po wodzie niczym drewniana tratwa pchana przez flisaka Jędrzeja, posłuszny i spokojny. Wielki na jakieś 90cm! Lekki szok.

Wyciągnąłem rękę, o podbieraku nie mogło być mowy – wisiał żałośnie na plecach, taki malutki, fikuśny, pstrągowy, do niczego tutaj nie przydatny. Po co właściwie go ze sobą zabrałem? Ano tak, na okonie. Jeszcze pół metra, piętnaście centymetrów… Jest! Złapałem drania za kark, przy okazji zmoczyłem rękawiczkę. Nic to. Z pyska wystawała błystka, w wardze tkwił ledwie jeden grot. Wyciągnąłem delikatnie kotwicę, odrzuciłem na bok. Bolenia trzymałem za kark mocno, ale na ścisłość on prawie cały nadal był w wodzie! Co robić? Do brzegu spory kawał, a nie pstryknąć żadnej fotki takiej sztuce to aż grzech. Nikt mi nie uwierzy, łącznie z towarzyszem wypadu, który „urzędował” gdzieś po drugiej stronie pasa trzcin. Niespodziewanie, a jakże, problem rozwiązał się sam. Bolek, nie wiedzieć skąd, jak i dlaczego, nagle odzyskał wigor. Szarpnął z „nadrybią” siłą i… wyślizgnął mi się z ręki. Na odchodne trzepnął ogonem, rzucając mi na twarz pół litra zimnej wody. Uwzięły się na mnie, czy co? Piękne pożegnanie.

Załamka? A gdzie tam… Uśmiechnąłem się tylko. Takie przygody to przecież sól wędkarstwa. Będzie o czym opowiadać, co niniejszym czynię. Z muzyką w uszach cała akcja miała swój niezaprzeczalny urok i porządną nutę wydarzenia oryginalnego w swej konstrukcji.

Zerknąłem na przypon z żyłki. Szczęśliwie przetrwał nie planowanego szczupaka, potem bolka, jednak te dwa hole mocno go nadwerężyły. Osłabienie znać było gołym okiem. Czas zawiązać nowy. Może zatem krótka przerwa? – zadumałem, spoglądając w niebo. Dobra myśl. Podpiąłem blaszkę do drucianego oczka na blanku i pomaszerowałem spokojnie na brzeg.
Pomiędzy nadbrzeżnymi drzewami ktoś mądry – chwała mu – zbudował kiedyś ławę z pieńkami do siedzenia. Przysiadłem zatem, zdjąłem słuchawki, wyłączyłem muzykę. Wędkę oparłem o stolik. Wypadałoby napisać, iż zapanowała cisza, ale to nieco bez sensu wniosek, bo przecież ona już tu była wcześniej.

Wyjąłem z kieszeni pudełko z obrotówkami. Co teraz założyć? Może okoniową Yakuzę? Skoro miałem pięknego szczupaka, potem bolenia… Los zdawał się sam sugerować co może nastąpić trzecie w kolejności. Urwany garbus? Nie no 😉

Na rybach zdarzają się dziwne sytuacje…

Te krótkie rozważania przerwał warkot nadjeżdżającego samochodu. Zerknąłem ciekawie w stronę uliczki. Czarne, ładne autko – markę pominę – wyraźnie toczyło się w miejsce, gdzie sobie odpoczywałem. Zatrzymało się tuż obok. Wysiadło trzech gości. Wędkarze, widać było na pierwszy rzut oka. Zresztą któż inny mógł tu przyjechać o tej porze roku, dnia i w taką pogodę. Zielone kurtki, podobne czapki, spodnie moro.

– Cześć – rzucił raźno kierowca – Jak wyniki? Skubie coś?
– Cześć. Nie mogę narzekać – odrzekłem zachęcająco – Dzisiaj jest wyjątkowo dziwnie i wyjątkowo dobrze. Ładny szczupak i ładny boleń. Jak na razie…
– Brzmi świetnie – zatarł ręce ten który kierował samochodem. Wyciągnął dłoń w moją stronę – Maciek, uszanowanko i gratulacje. Też coś spróbujemy, może i nam dopisze szczęście.
Do stolika podeszli dwaj pozostali przybysze. Przedstawili się, podali rękę. Grzeczni, kulturalni, od razu człowiek czuje sympatię i nić porozumienia.

Myślicie, że to było normalne? Że codziennie dzieją się takie akcje? Oj niee… I nie chodzi o kulturę, ani o przywitanie się w zgodzie z najlepszymi tradycjami.
– Zaraz, panowie! – aż wstałem. Popatrzyłem na twarze przybyłych. Zamurowało mnie. Oni też patrzyli, lekko skonsternowani. Faktycznie, wyskoczyłem jak diabeł z pudełka. Ale nie dziwcie się. Ten dzień stanowczo nie był zwyczajnym dniem.
– To już są jakieś jaja – nakierowałem w przybyszów wskazujący palec. Od tego momentu zapewne widzieli przed sobą dziwaka. – Sorry chłopaki, najwyraźniej trafiliście do jakiegoś mojego matrixa! Nie wierzę…
– Ale o co chodzi, stary… – lekkie, choć niepewne uśmiechy.

Rozsiadłem się wygodniej, zdjąłem rękawiczki, pokiwałem głową na boki i znacząco rozłożyłem ręce.
– Bo wiecie… – krótka pauza na zebranie myśli – Przed chwilą stałem w wodzie i szamotałem się z pięknym boleniem. Fakt sam w sobie rajcujący, choć nie jedyny. Żeby łowienie miało dodatkowy smaczek, wcześniej na uszy założyłem słuchaweczki i puściłem muzyczkę. I tak sobie elegancko, niemal przytupując nogą, holowałem rybę, a w głowie płynęły dźwięki mojej ulubionej kapeli Tides From Nebula. Co prawda ryba mi zwiała, ale przecież najważniejsza jest przygoda. Przyszedłem tutaj chwilkę odsapnąć i zawiązać nowy przypon. Ledwie usiadłem, podjeżdża samochód. A potem to już wiecie… Jak gdyby nigdy nic z samochodu wysiada sobie na luzie, spokojnie i wesoło… Tides From Nebula. Nie wierzę, że teraz to mówię! Przecież takie przypadki nie dzieją się normalnie w życiu!
– Taaa – roześmiali się wszyscy trzej jak na komendę – Słuchasz?
– Czy słucham? Mało powiedziane. Ada uważa, że jestem waszym psychofanem. Niby nie zgadzam się z nią, bez urazy panowie, samo „fan” albo „sympatyk” brzmi lepiej. Chociaż… jak się tak teraz zastanowię… to może jednak ma rację. 
– A to idziemy w jednym szeregu – rzucił wyraźnie rozbawiony drugi z chłopaków, Przemek – Mamy podobnie a nawet gorzej, o niczym innym przez całe dni nie myślimy. Uciekliśmy trochę za miasto żeby skubnąć czegoś dla odmiany, a tu bum!… – zrozumiały śmiech całej trójki.
– Sorry, chłopaki – przybiliśmy sztamę – Faktycznie, dajmy temu spokój. Usiądźcie na chwilę, zapraszam – wskazałem wolne pieńki – Ani słowa o muzyce. No może dodam jeszcze, że w trakcie holu bolenia słuchałem bodajże „Dopamine”. Wariactwo, przyznaję bez bicia. Czyli jednak nie ucieknę od prawdy. Jestemm psychofanem, zwiewajcie czym prędzej! – znowu ogólny śmiech.

Tides From Nebula na rybach

Wędkarz/perkusista Tomek zainteresował się leżącym na stole pudełkiem z obrotówkami. Być może aby zmienić temat.
– Co tam masz ciekawego?
– A takie tam blaszki…
Poszperał chwilę w pudełeczku.
– Znam! Ubiki, mam kilka sztuk. Wymiatają na naszej rzece. Tutaj zresztą też robią robotę.
Moja twarz z pewnością wyrażała w tym momencie co najmniej satysfakcję. Goście z ulubionej kapeli znają moje blaszki, a do tego posiadają je i chwalą. W mordę jeża, ciężko już będzie to przebić.
– Żeby było ciekawiej, panowie, Ubik to ja, więc to moja robota – rzuciłem „bardzo skromnie”.
– Oooo – połechtali moją próżność – Miło poznać majstra od naszych ulubionych przynęt.
– W zasadzie to my już się znamy – zauważyłem nieśmiało – Jeździcie po świecie, gracie, dużo różnych ludzi poznajecie to i nie pamiętacie. Ale troszkę przez te lata, przy piwku, po koncertach, już porozmawialiśmy.
Przyjrzeli mi się baczniej próbując odnaleźć w pamięci moje oblicze. Już myślałem, że – zgodnie z przewidywaniami – nic z tego nie wyjdzie. Jednak myliłem się.
– Ty jesteś z Częstochowy – zawyrokował Przemek.
– Bingo! – ucieszyłem się. – Jednak jeszcze nie jest z wami tak źle, zachowaliście w sobie normalne ludzkie cechy 🙂 No ale mieliśmy już nie rozmawiać o codzienności i tym dziwnym zbiegu okoliczności… – zreflektowałem się już na poważnie – Mam tutaj coś, co może wam się spodobać.

Wyjąłem z kieszeni kamizelki drugie pudełeczko z blaszkami. Pogrzebałem chwilę, aż w końcu znalazłem cel poszukiwań.
– Zerknijcie na te blaszki – pokazałem na dłoni trzy niecodziennie zdobione, srebrzysto-brudne obrotówki – Limitowana edycja. Przyjmijcie jako drobny podarunek na cześć tego dziwnego spotkania. Też własne robótki. Nawiasem mówiąc, hmmmm, chyba nie uciekniemy jednak od tematu, nadałem im szumną nazwę… Nebula. Nawet potrafiłem sobie wmówić, że ową nazwę zaczerpnąłem z terminologii astronomicznej. 🙂 Ale nie czarujmy się…hmm.

Chłopaki sięgnęli niczym po cukierki, oglądali z zaciekawieniem, nie zdążyli jednak powiedzieć nic poza podziękowaniem. Oględziny i rozmowę przerwał przyjazd zielonego samochodu terenowego.

– Jak wysiądzie z niego trzech Niemców z Final Selection to padnę na zawał – rzekłem. – „Nebuliści” chyba nie zrozumieli, ale to nic.

Na szczęście los postanowił jeszcze mnie nie zabierać na drugą stronę. Z auta wysiadło dwóch gości ubranych po wędkarsku. Zdecydowanie nie wyglądali na Niemców z Final Selection.

Zawodowa Straż Wędkarska?

– Dzień dobry. Teodor R. i Saturnin J., Państwowa Straż Wędkarska – przedstawili się. – Planujecie panowie łowić?
Potwierdziliśmy. Odruchowo każdy sięgnął do kieszeni po dokumenty.
– Toteż właśnie – uśmiechnął się jeden ze strażników – Rzućmy okiem na zezwolenia i będziemy mieć z głowy. Dopiero zaczynamy, jeszcze cały zbiornik do obskoczenia. – dodał. – Od tego roku zaczynamy robić porządek z tym wszystkim. Koniec z kłusownikami, koniec z bezrybiem.
– Chwali się – mruknąłem z uznaniem. – Pora najwyższa coś zmienić w tym naszym wędkarstwie.
Skinęli głowami na potwierdzenie, sprawdzili wręczone im dokumenty, podziękowali.
– I pamiętajcie panowie – zastrzegli na odchodne – Stosujemy wyłącznie kotwice bezzadziorowe, a każdą złowioną rybę należy wypuścić.
– Tak jest. Dokładnie tak wszystko będzie przebiegać. – zapewnił Maciek.

Wędkarscy stróże prawa szybko wsiedli do auta i ruszyli dalej, drogą wzdłuż linii brzegowej. Zdążyłem jeszcze zauważyć jak jeden z nich porozumiewał się z kimś przez krótkofalówkę. Bogato zorganizowana teraz ta nasza straż!
– Kolejny cud – obwieściłem, biorąc w dłoń wędkę. – Kontrola karty wędkarskiej. Choć trudno uwierzyć, to autentycznie nie spotkałem strażników od dziesięciu lat albo i lepiej…

Muzycy – chwilowo przemienieni w wędkarzy – szykowali sprzęt. Nie chcąc im przeszkadzać wymieniłem zużyty przypon i ruszyłem z powrotem do wody. W oddali rysowała się ledwie widoczna, zanurzona po pas sylwetka łowiącego kolegi. Ma gość zacięcie! – pomyślałem – Ciekawe ile przez ten czas nałowił.

Zanim umoczyłem buty, obejrzałem się jeszcze do tyłu i szumnie zakrzyknąłem do kolegów:
– Panowie! Czas rozpocząć wędkarską symfonię! Strójcie gitary i do dzieła!

Krótko mówiąc, amoku ciąg dalszy. Przystanąłem na chwilę. Wiedziony instynktem postanowiłem, yyyyy, włączyć muzę? Nie, niee, bez przesady. Brawurowy pomysł obejmował jedynie kolejną zmianę przynęty. Bliżej nieokreślony głos w mojej głowie wyraźnie sugerował użycie woblera.

Z wewnętrznej kieszeni spodniobutów, tej umieszczonej na klacie, wyjąłem pudełeczko z tymi ulubionymi na obecne warunki.
– Co my tu mamy.. – mruknąłem pod nosem, grzebiąc w przegródkach – Mój, mój, Dorado, ten od kogoś z jerkbaita, jakiś cykadkowy killer, kosiarz od Michała… Wybrałem jednego, ale nie powiem którego, podpiąłem do agrafki i jazda z powrotem do wody.

Zaskakujący epilog wędkarskiej przygody

Przemaszerowałem spokojnie spory kawałek, kierując się na skraj pasa trzcin wysuniętych daleko w wodę. Stanąłem na samiuśkim ich końcu, kawałek dalej traciłbym już grunt pod nogami, zatem stop i do boju.

Przed sobą miałem jakieś dwadzieścia metrów wody, potem kolejny szpaler lekko rozbujanej trzciny i dalej w linii prostej niewielką zatoczkę niknącą we mgle. Rzuciłem w tamtym kierunku. Wobler poszybował dość wysokim, niezamierzonym lobem, ledwie o pół metra mijając zarośla. Wylądował z cichym pluskiem we wspomnianej zatoczce. Wybrałem luz na lince, odczekałem chwilę, lekko szarpnąłem i zacząłem spokojnie zwijać. Szczytówka pulsowała od drgań przynęty, co dwa obroty kołowrotka ponawiałem szarpnięcie, chwila pauzy… Przy trzecim powtórzeniu nagle poczułem ostre szarpnięcie. Błyskawicznie przyciąłem, a kij momentalnie zgiął się w pałąk… Co za dzień!

To był naprawdę dziwny hol. Ani szczupak, ani boleń, na okonia moc za duża. Nieregularne, wściekłe pociągnięcia, to znów niemal zluzowanie plecionki. Raz kij gięło jak witkę na wierzbie, by po chwili zmuszać mnie do szybkiego kręcenia korbką. Ryba wyraźnie pruła prosto na mnie!

Uwijałem się jak w ukropie, wędkę poniewierało w górę i w dół, a biała linka niknąca w wodzie i doskonale widoczna na na jej tle, zbliżała się z prędkością lokomotywy. Przez moment niemal przyszło mi na myśl żeby uciekać! No ale bez jaj, najwyżej ten sum – bo cóż innego mogło tam być – przepłynie, urwie się i tyle. Przecież mnie nie zaatakuje!
Biała pletka chowała się w wodzie już 5 metrów od miejsca w którym stałem.
4 metry…
3…
2…
1…!!!

Tuż przede mną coś zamajaczyło pod powierzchnią, wierzgnęło całym sobą i wystrzeliło z wody!
Ujrzałem czapkę z daszkiem, pod nią szaloną, mokrą twarz, a niżej dalszą połowę człowieka!!!!

Nie potrafię opisać swojego szoku. Wybałuszyłem oczy, może nawet coś krzyknąłem.

Ten człowiek żył! Nagle stanął przede mną, wyciągnął rękę i podsunął mi ją prawie pod sam nos. Zaciśnięta dłoń mocno ściskała mojego woblera. Potem człowiek tą dłonią zaczął potrząsać.
Oniemiały spojrzałem na jego twarz.
– Saturnin?… Teodor? – zgadywałem
Ten tylko prychnął kroplami wody, drugą ręką przetarł twarz, a potem syknął z wyraźną satysfakcją:
– Te kotwice mają zadziory! To niezgodne z regulaminem!

Zakręciło mi się we łbie. Jak to się mówi – zawirował mi świat. Czułem jak moje ciało odchyla się do tyłu i leci plecami w dół na spotkanie z wodą… Zamiast plusku usłyszałem jakiś hałas, a potem ujrzałem znajomy brązowy deseń jakby deski. Mam taki sam na ścianie w sypialni.

Telefon jazgotał zawzięcie. Odebrałem. Dzwonił kumpel.
– Dobra pogoda. Jedziemy gdzieś? – spytał bez zbędnych wstępów.
– Yyyy… – nie wiedziałem co odpowiedzieć. Ukradkiem spojrzałem na stolik przy łóżku. Wypity do połowy, przeterminowany Kmicic zdawał się do mnie zachęcająco uśmiechać…

PS. Zbieżność osób, nazwisk, zdarzeń itp. jest ogólnie zbieżna i przypadkowa 🙂

PS2. Jeśli doczytałeś/aś do końca to może jeszcze dasz radę zostawić nieco poniżej jakiś swój komentarz?
Nie? No szkoda;)

autor: Rafał Ubik

3 komentarze

  1. Przeczytane! W połowie zacząłem domyślać się puenty ale z przyjemnością czytałem dalej. Czekam na opowieści po przeterminowanej whisky 😉🙃

  2. Fajne te twoje opowiadania 😆 No i podoba mi się to lokowanie produktu, dzięki niemu uświadomiłem sobie, że nie mam flagowca! Więc myślę, że dorzucę do zamówienia, które jest właśnie w trakcie 😁

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *