Mazury – wszystko pięknie, ale…

Mazury, relaks, człowiek chciałby trochę połowić, a ryb jakby nie ma... Frustracja wzrasta a potem to już leci...

Wędkarsko-żeglarski urlop na Mazurach

Mazury i po Mazurach, połowa urlopu przeleciała. Żeglowałem, leniuchowałem i popijałem lokalne piwka. 😉 Niejako przy okazji próbowałem coś połowić. Próbowałem to najtrafniejsze określenie i jakoś nie mogę powstrzymać się od komentarza.

Pływaliśmy po dwóch jeziorach, łowiłem na jednym, kilka dni po trochu codziennie. Nie powiem żebym dobierał jak najlepsze miejscówki, szukał, echosonda itp. Rzucałem po prostu tam, gdzie stawaliśmy jachcikiem na noc, a więc zwykle jakieś trzcinki, grążele, zatoczki. Jak zawsze, od lat. Jeżdżę w te miejsca od dzieciństwa, z małymi przerwami rok w rok, mam więc niezły przegląd tego, co następowało na przestrzeni kawałka czasu. Efekty moich prób widoczne na fotce – taki sort, taki max! Na dodatek nie zawsze i nie wszędzie…

O pomstę do nieba woła co oni tam zrobili z tymi wodami! Temat znany od dawna, ale żeby aż tak zrujnować potencjalne eldorado??? Zawsze łowiłem tam z mniejszym lub większym powodzeniem, obrotówki czy gumki, wszystko działało. Tak czy siak zawsze wyłowiłem się do syta. Im dalej w chronologii, tym lepsze wyniki, im bliżej dnia dzisiejszego, tym większa jałowość starań. Ale ten rok na potęgę przebił wszystkie wcześniejsze. Już nawet drobnicy prawie nie widać… Podobnie jak wędkarzy, co na oko wydaje się wręcz nieprawdopodobne. Jak widać, sam krajobraz nie wystarczy i koledzy po kiju połapali się w temacie…

W mazurskich jeziorach nie ma ryb?

Łatwo stwierdzić co nastąpiło. W pierwszej kolejności, kiedyś, do roboty wzięli się rybacy i w te kilkadziesiąt lat dali radę wybić totalną większość ryb o gabarytach większych od oczek w sieciach. Gdy już stwierdzono nieopłacalność dalszych wysiłków, przyszedł pomysł wydzierżawienia wyjałowionych jezior. Tą drogą od iluś tam lat ktoś dzierżawi kilka popularnych wód w okolicy i – jak się domyślam – jedyne co robi, to stawia sieci (które widać tu i ówdzie) oraz pobiera opłaty za wędkowanie. Te zaś są skandaliczne. Za możliwość pomachania wędką na tym bezrybiu przez tydzień trzeba zapłacić mniej więcej tyle, ile płaci się za całoroczne zezwolenie PZW (okręg własny + te z porozumień). Toż to jakaś paranoja, ja u siebie na byle której wodzie lepiej połowię.

Czyli tak: dzierżawisz (ponoć relatywnie za grosze) duże jezioro, stawiasz sieci, wymyślasz opłatę dla wędkarzy i na tym koniec roboty. Bo w jakieś tam niby przymusowe zarybienia to ja nie wierzę. Na papierze liczby będą się zgadzać, wiadomo jak z tym jest. Chyba dość prosty biznes, zapewne jakiś poboczny panów dzierżawców. Fajny, bo nic przy tym nie trzeba robić. To już są wody poza PZW, samowolka w wersji hardcore. Tak to wygląda u nas, a łatwo sobie wyobrazić, co z takich wód zrobiliby Niemcy, Skandynawowie, Holendrzy czy nawet sąsiedzi z Czech. Temat na książkę. A u nas zwykle jest jak jest i jakoś nie potrafi być inaczej. No ale zostawmy już ów problem na inną okazję. Nie tylko wędkarstwem człowiek żyje.

Mazury piękne i zaściankowe

O pięknie Mazur pisać nie ma potrzeby, każdy może zobaczyć. To akurat trudno popsuć w relatywnie krótkim czasie, więc stoją sobie te drzewa, trzcina rośnie, woda jeszcze jest, czasami nawet coś w niej pływa. Na mały komentarzyk zasługuje jednak parę innych spraw. Wystarczył tydzień, by dojrzeć swoistą małomiasteczkowość i zacofanie tego regionu. I piszę: niestety, bo miejsca te uwielbiam od zawsze. Osoby tam mieszkające, bez urazy proszę.

Mikołajki – żeglarska stolica Polski. Jeden sklep, drugi, piąty. Nie uwierzycie! Gdyby nie trafienie na Żabkę, to nie kupilibyśmy ani pieczywa, ani warzyw. Bo rozumiecie, turysta pożera wyłącznie kebaby, hamburgery, lody i obiad w restauracji. Po co komu chleb albo ogórek. Normalnie zwariowały te miastowe turysty!

Mieliśmy w załodze osobę z celiakią. Zero glutenu w diecie, niejako w bonusie zero również laktozy. Jeśli macie kogoś takiego w rodzinie, planujecie z tą osobą jechać na Mazury i nie planujecie się tej osoby pozbyć, to ostrzegam – całe zapasy jadła brać z domu, bo inaczej śmierć głodowa bliska. A może macie ochotę zobaczyć jak wygląda twarz pełna rozterki lub po prostu głupia mina? Wystarczy tam zapytać o coś bezglutenowego, efekt gwarantowany. Z brakiem żarcia „z kosmosu” pogodziliśmy się dość szybko, tak powiedzmy po dziesiątym sklepie. No ale obok jedzonka na wakacjach zawsze stoi przecież piwko. Nie każdy skojarzy, bo i po co, ale są już piwa bezglutenowe. Warzą je m.in. Browar Kormoran i Browar Staropolski (piwo Kultowe). W sklepach mazurskich królują piwa najbardziej znane, czyli te najgorsze oraz właśnie piwka z Kormorana. Są też Kultowe. Przetrzepaliśmy wszystkie napotkane i wyszukane sklepy. Z Kormorana jest wszystko… oprócz tego bezglutenowego. Kultowe też różne, ale tego co trzeba oczywiście nie. Rozumiecie – browar Kormoran z Olsztyna, a więc stąd! Żeby było śmieszniej, u nas w mieście do kupienia bez większego problemu – pińcet kilosów od Olsztyna.

No ale dobra, pytamy sprzedawców i barmanów. Konsternacja, rozglądanie po ścianach w poszukiwaniu pomocy.
– Yyyyyy, chyba nie ma
– Eeeee, a to muszę zapytać szefa
I to zdziwienie w oczach, może nawet małe oburzenie. Coś jakby rzucić tekstem:
– Dzień dobry. Jestem trędowaty. Mogę podotykać bułek?
Następnym razem, może za rok, zapytam czy mają jakiejś piwo z glutenem. Będzie ubaw.

Sklepikarzom i właścicielom knajp żal wydać 500zł na kilka produktów innych niż najpopularniejsze. Bo cóż to będzie jak się nie sprzedadzą? Kataklizm! Takie to myślenie. Bo przecież wszyscy ludzie są identyczni, czarno-biali, wszyscy potrzebują dokładnie tego samego. Żryj kebaba, pij Harnasia i nie zawracaj dupy. Pomyśleć, że w innych miastach funkcjonują już z powodzeniem całe sklepy dla wegan, bezglutenowców itd.

Ceny i obsługa klientów w Mikołajkach

Ceny to kolejna jazda. Pamiętam doskonale, że nie było kiedyś aż tak. Przykładowo za herbatę kosztującą u mnie na osiedlu 4zł tam musiałem zapłacić 8zł. W spożywczaku, chyba lekka przesada. No ale niech będzie.

Nawiasem mówiąc zauważyłem niefajną rzecz w tych sklepach. Standardem jest wręcz niemiła obsługa, czasem dziwna. Przyjęcie pieniędzy, kolejny klient. Bez dziękuję, proszę, jakieś to dzisiaj już niespotykane. Znaczy się tak dotąd myślałem. Brak podstawowego przeszkolenia w zakresie obsługi klienta aż bije po oczach. I – o dziwo – w powietrzu wisi jakaś wyraźna nuta niechęci. Coś jak wizyta Polaka na Litwie lub (gdzieniegdzie) na Czechach. Gość intruz, kasę przynosisz, ale i tak cię nie lubię. Pewna pani obraziła się, gdy chcieliśmy zakupione ogórki kiszone (w Rucianem, tutaj warzywa dało się kupić) włożyć od razu do własnego zamykanego pudełeczka. Innym razem jedna znudzona pani obsługiwała przy ladzie, a druga za ladą siedziała i z miną mopsa piła browara przez słomkę. WTF? 🙂 Widziałem też jak dziołszka szykująca moją porcję frytek, rozsypała je na stół, pozbierała rączkami, wrzuciła z powrotem na talerz i mi podała…

Gospodarstwo domowe w bunkrze

Odrestaurowano i udostępniono do zwiedzania jeden z powojennych bunkrów. Po latach sterczącej rudery wypada pochwalić inicjatywę, zatem chwalę. Jednakże i tutaj nie może obyć się bez śmiesznostki. Po zejściu drabiną na najniższą kondygnację ujrzałem… yyyy… drewnianą kołyskę, jakieś koło tkackie i kilka starych żelazek. Zapewne żołnierze szyli mundury, potem je prasowali, a na końcu szli w miasto na podryw, by mieć co bujać w tej kołysce 😉

Stragany z pamiątkami i zabawkami. Na każdym ten sam badziew. Bo kumacie, wszyscy potrzebują długopisów, kubków i pocztówek. Ja akurat miałem zadanie bardzo proste: kupić pluszowego misia. Takie proste, że pokręcone ło matko bosko! Przetrzepałem wszystko. Wszędzie tylko – obok tych kubków i piłeczek – jakieś maszkary ze współczesnych gier i bajek. Wreszcie udało się, dojrzałem, siedział taki jeden bidok w pudełku tekturowym. Jedyny miś w mieście! Normalnie czułem się jakbym w totka trafił. Może nawet jak po walnięciu brzany 88cm, już prawie rozglądałem się za podbierakiem!

Inwestycje i wypoczynek na Mazurach

Chociaż w sumie to nie… stop, zapędziłem się. Jest nie tylko zacofanie, nie tylko wąski tunel myślenia, widać też inwestycje. Jak sobie tak człowiek spokojnie stanie, normalnie na nogach, stopy w butach, rozejrzy się i ogarnie okiem całą okolicę w całej rozpiętości, szerokości i panoramie, to ciężko nie ujrzeć sporych nakładów.

Jest hotel i kilka pomostów. Nie powiem, ładny nawet, choć przysadzisty wyżej potrzeb. Z nim jest nieco dziwna historia. Otóż przechodząc obok, normalny człowiek może poczuć się tak trochę jakby nienormalnie. Chyba założyli tam jakieś tajemnicze generatory odpychające zwykłych ludzi, a przyciągające wyłącznie tych niezwykłych. Szkło, chrom, przy brzegu motorówki o gabarytach autobusu. Gapisz się na to i od razu wiesz, że nie dla ciebie budowali. Walę w ciemno: 1000zł/doba, drink 100. Uwierzcie, ta myśl przychodzi do głowy w trzy do pięciu sekund od pierwszego spojrzenia. Patrzysz na budynek, a widzisz tysiaka. Nie wiem jak to możliwe, magia! Co lepsze, widzisz wejście i możesz wejść, ale nie zrobisz tego. No może zapędziłem się troszkę, bo niby po co tam wchodzić. Tak czy siak nie wejdziesz, bo jest szkło, chrom, tysiąc złotych i koniec tematu.

Przy pomostach pustka + kilka motorówek. Nic normalnego, czyli żeglarskiego, jak to było kiedyś. I nic dla szaraków. Oczywiście kto bogatemu zabroni, jasne. Jeden tylko mały szkopulik: jak już tak człowiek stanie, ogarnie wzrokiem okolicę, panoramę itd, a potem sięgnie wspomnień i wyobrazi sobie, że cofa się w czasie, to cóż nastąpi? Jak na filmach sf – wszystko zasuwa, dzień, noc, szybkie ludziki, dzień, noc, niebo się zmienia, pory roku, im dalej wstecz tym bardziej powinien zmieniać się krajobraz. Tymczasem zniknąłby tylko ów hotel i nic innego, bo zwyczajnie nic innego tam od 20 lat nie powstało. Taki oto jest pomysł na rozwój regionu w samym jego centrum. Coś mi niejasno świta, że nawet kolor farby na moście zostałby ten sam.

Atrakcje Mikołajek

Ogólnie to dziwię się ludziom przyjeżdżającym tam na wypoczynek, jeśli nie są żeglarzami, wędkarzami, rowerzystami, kajakarzami lub „motorówkarzami”. O, przepraszam, mała aktualizacja – wędkarzom też już się dziwię. No bo, tak na dobrą sprawę, tam nie ma co robić siedząc w jednym miejscu.

Oto bowiem pieszy turysta otrzymuje do dyspozycji moc atrakcji. Pierwszego dnia można rzucić okiem na okolicę, przejść się deptakiem, kupić Harnasia, wypić, zjeść kebaba i wrócić do kwatery. Na kolację – jeśli Żabka zamknięta – pozostaje wafelek. Drugi dzień da radę przeżyć na tym samym planie zajęć, ale co do dnia trzeciego to już jakoś pewności nie mam. Co zatem robić w czwartym albo i piątym?

Rok naparzanki w robocie, człowiek urobiony po pachy, w końcu wyjeżdża, by przez tydzień czy nawet dwa: rzucać okiem, przejść deptakiem, pochłonąć kebaba i pójść spać. Któregoś dnia w ramach atrakcji kupi sobie kubek z napisem „I love Mazury”. Co warte uwagi, owe pamiątkowe kubki ocierają się o tragikomedię albo i nawet o groteskę: poza napisem zwykle są na nich wymalowane żagle, kajakarze, chłop z wędką, czyli wszystko to, co temu człowiekowi nie jest dostępne. Nie widziałem niestety kubków z hamburgerem oraz chodnikiem do spacerowania. I taki to jest zasłużony wypoczynek po roku tyrki. Tyle wymyślono przez 70 lat.

Motorowodniacy na jeziorach mazurskich

Zakończę wisienką na torcie. Moi ulubieńcy – „motorówkarze”. Nie mylić z motorowodniakami albo – o zgrozo – ludźmi przemieszczającymi się po wodzie przy pomocy silnika. „Motorówkarzem” nie każdy być może, oj nie, tu trzeba spełnić wyjątkowe kryterium. Za takie uważam umiejętność wykonywania czynności, mimo nie posiadania mózgu. Przyznacie, wyjątkowy dar.

Zatem wielce utalentowani panowie szanowni „motorówkarze”… jak ja was kur..a kocham, to normalnie żadnej swojej wędki nie darzę tak silnym uczuciem. Żeby pojąć głębię tej miłości, taki oto zapodam obrazek:

Jest sobie jezioro, normalnie woda, tafla, naokoło drzewka ładnie się kołyszą, niżej przy brzegach szumią trzciny. Wiaterek lekko powiewa, ledwie coś tam szemrze, akuratnie w sam raz pod wypoczynek. Z prawej strony płynie sobie rodzinka kaczuszek, śmiesznie kwakają, ktoś im rzuci kawałek bułeczki… Z lewej podąża kilka łabędzi, wyżej fruwają rybitwy. Słonko świeci, naokoło białe żagle, tu i ówdzie przemykają kajaczki. Cicho, pięknie i bezstresowo. Ludzie na łajbach coś tam sobie spokojnie rozmawiają, pozdrawiają się uniesieniem ręki, nikomu nigdzie nie jest spieszno. Poezja odpoczynku. Można się zapomnieć i nie zwrócić uwagi, że w tę sielską ciszę powoli wdziera się narastający warkot. Mija 10 sekund, oglądasz się, a on jest już obok. Pan motorówkarz na swojej ogromnej morskiej motorówie. Napiernicza ile fabryka dała w silnik.

BRRRRRRRRRWWRHHHHHHHHHHHHHHHHHAAAAAAAAAARRRRGHHH !!!

Patrzysz i nie wierzysz! Nie tyle, że napier…a. On zapodaje slalom między jachcikami, po prostu cudownie się bawi. Łypiesz spod oka, a on tam na górze, koleś w rozpiętej koszuli, pan bamber. Okulary przeciwsłoneczne, dwie kobietki opalają się na dziobie, trzecia głaszcze bambra po pleckach. A on, kur..a, król oceanów, z ułańską fantazją na twarzy, galopuje swoją motorówą już nawet nie przed siebie. On – no nie do wiary! – już niemal zdobywa przestworza, prawie wzbija się na skrzydłach, naciera niczym husaria, sztandary powiewają, a on jakimś cudem jest jednocześnie Bogiem, Bradem Pittem i Waldemarem Marszałkiem!!! Tak przynajmniej o sobie myśli, mimo iż wszystkie fakty jasno sugerują brak mózgu niezbędnego przy procesie myślenia. Cud! Po prostu mazurski cud natury w pełnej okazałości.

Znikają gdzieś ptaki, przestraszony bóbr na łeb na szyję ładuje się w krzaki, dziki z krzaków biegną już w stronę Torunia. BRRRRRZZZZIUUUUUUUUUUUUUU… i przecina wodę trzy metry od jachtu.

Potężna fala wali w burtę łajbki, potem dalej w kolejne na drodze, w kajaki, takie niby zabawne domino… To nagłe uderzenie połączone z rozbujaniem zmienia jachcik w wańkę-wstańkę. Czubek masztu niemal sięga wody, raz z jednej, raz z drugiej strony. Pod pokładem fruwają przedmioty, z półek sypią się kubki, talerze, z jednej burty na drugą przelatują zaskoczeni ludzie, dzieci (!), może czajnik z wodą. Znam historię z przelotem garnka z zupą, a nawet wypadnięcie do wody. Na kajakach może akurat płynęły dzieci, całe szczęście że w kapokach. Jakie wiązanki lecą śladem znikającego motorówkarza, daruję sobie… Zacytuję tylko jednego żeglarza, który pewnego dnia płynął przed nami. Od razu po szarży bambra zerwał się na równe nogi, obrócił w naszą stronę i aż czerwony z wściekłości wrzasnął na całe gardło: „Widzicie?! Tak właśnie wygląda chuj!”. I pewnie ten „chuj, chuj, uj, uj…” jeszcze chwilę niósłby echem po jeziorze, ale pan bamber wraz ze swoim warkotem nawet to musiał zepsuć. Myśleć bez mózgu i zagłuszyć echo – to trzeba mieć fantazję!


Na szczęście Mazury same w sobie nadal urzekają pięknem odziedziczonym z natury. Gdyby tak jeszcze ktoś zechciał tam pomyśleć w jaki sposób wykorzystać ów dar dla dobra ogółu. Wyjść szerzej, poza działania czynione wyłącznie w interesie własnym i garstki osób wpływowych. Przykładów chlubnych w naszym kraju nie brakuje, można, da się, trzeba tylko chcieć, wyjść poza układy i wziąć się do roboty. A tak to jest jak jest.

autor: Rafał Ubik

 

 

2 komentarze

  1. Klimat Mazur pozostał, jak widać, tylko w piosenkach.
    Mazury to gigantyczna komercja i raj dla gości zzza Odry. A kebab doskonale oddaje sielskość i wyjątkowość tego regionu.😃

  2. Zawsze chciałem łowić na Mazurskich jeziorach . Oglądając filmiki na YouTube czy przeglądając posty na grupach wędkarskich , mam wrażenie że to najlepszy wędkarski region 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *