Kupiłem dziś w aptece termometr elektroniczny. Na wszelki wypadek, czas niepewny, wiecie jak jest. Wyjąłem z pudełeczka, włączyłem, pokazały się cyferki. A skoro już włączyłem to wypadało sprzęt przetestować. Albo nie – lepiej zabrzmi „wypróbować”, bo słowo „test” może w obecnej chwili budzić niepotrzebną trwogę.

Zatem wcisnąłem termometr pod pachę w celu wypróbowania i spokojnie sobie zaczekałem na pikanie sygnalizujące koniec pomiaru. Samopoczucie normalne, luzik, niemal można palić cygaro i pić drinka.

Zapikało, siedzący obok pies przekrzywił ciekawie głowę i zaszczekał. Nie miało to żadnego znaczenia dla sprawy, ale tak właśnie było.

Wyjąłem sprzęt i spojrzałem na wyświetlacz z pomiarem (albo i wyrokiem): 35,2. Osz w mordę! Chyba popsuty. Co za czasy, dałem trzy dychy! Wyłączyłem, włączyłem ponownie, jazda pod pachę, mierzy. Zapikało itd, patrzę: 35!

Poleciałem wkurzony do apteki, bo przecież nie może tak być.
Nawymyślałem im, skrytykowałem, próbowałem mówić logicznie – wszystko na nic. Panie twardo stały przy swoim, a to ichniejsze brzmiało plus minus tak: nie wymienimy na drugi, nie zwrócimy pieniędzy, bo nie ma pan paragonu. No fakt, paragonu nie miałem, zawaliłem sprawę. Mówi się trudno.

Wracając z apteki zajrzałem do Rossmanna. Na szczęście tam również termometry mieli, nawet o połowę tańsze. Kupiłem zatem drugi, zwróciwszy oczywiście uwagę, aby nie nabyć takiego samego jak ten apteczny.

W domu, z samopoczuciem już nieco gorszym, rozpakowałem nowy zakup i jazda z nim pod pachę. Czekałem, przyznaję, z lekkim już podenerwowaniem i złymi przeczuciami. Zapikało, chwila emocji… 34,2! O w dupę jeża!

Hmm… 35,2.. 35,00… 34,2. Najwyraźniej przerabiałem etap stygnięcia ciała i wkrótce należało spodziewać się sztywnienia. Cholera, zaczynałem czuć tę rzeczywistość jako coraz bardziej podejrzaną. Nie wiem, może nawet sprawdziłem dłonią czy aby na pewno serce nadal bije. Koniec końców postanowiłem nie tracić fasonu.

W pudełeczku znalazłem instrukcję. Rozwinąłem nerwowymi ruchami, dość nieporadnie (te łapy jakieś dziwnie sztywne) i lipuję na kartkę. Czcionka – uwierzcie – na oko rozmiar 0,04. No ale nie ze mną takie numery. Wyjąłem z szuflady szkło powiększające. Przeleciałem wzrokiem tekst (o ile da się coś takiego w ogóle zrobić), a tam napisane jak byk, literkami przypominającymi bakterie:

  • pomiar pod pachą – możliwe odchylenie wyniku od 0,7 do 2,0 stopni
  • pomiar pod językiem – możliwe odchylenie wyniku od 0,4 do 1,5 stopni
  • pomiar doodbytniczy – brak odchyleń pomiaru

Ahaaa…

Obejrzałem dokładnie oba pudełeczka. Ani słowa, że termometry mogą się mylić o 2 stopnie, co tworzy z nich urządzenia co najwyżej ozdobne. Brak również istotnej uwagi o konieczności włożenia sobie tego w tyłek. Nie sugerują tego również uśmiechnięte na obrazkach twarze pań i dzieci zdobiące oba opakowania.

I wtedy właśnie pojąłem co się wydarzyło. Genialne! Wspaniały żart primaaprilisowy! Level hardcore. Bo jak inaczej wytłumaczyć sobie fakt sprzedawania termometrów nie mierzących poprawnie temperatury??

PS. Termometry naprawdę kupiłem, naprawdę sugerowały mi koniec żywota. Aż wypadałoby wrócić do obu sklepów i powiedzieć żeby sobie ten bubel wsadzili w…

 

autor: Rafał Ubik

 

 

2 komentarze

  1. Chcąc mieć dokładne pomiary, trzeba mieć po prostu wszystko w tyle!!!😃😃😃😃
    Wciągają mnie te teksty, mogłabym czytać cały dzień! 👍

Skomentuj Grażyna LUZARAnuluj odpowiedź

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *